nagonki gazety koszernej na NK ciąg dalszy Czy Bebo kasuje dane osobowe użytkowników po skasowaniu konta?
Fotel z wysokim oparciem zaskrzypiał straszliwie, gdy wampir odchylił się na nim tak mocno, że balansował na samiutkich kantach nóżek, które w zasadzie już parę razy złamał właśnie przez takie bujanie się. Wetknął ręce pod głowę, nogi władował na blat biurka i zaczął niewinnie machać stopami. Rachunkowość zrobiona, poczta sprawdzona po Hefanie, a Gazra nakarmiona. Koniec na dziś. Zaśmiał się cicho pod nosem na wspomnienie tej cholernej korespondencji. Co prawda dostawał od posłańców różnorakie papierzyska z wrzeszczącym, czerwonym tuszem wymalowanym nagłówkiem "WEZWANIE DO ZAPŁATY!", ale jakoś nigdy się nie zdarzyło, żeby wampir zapłacił chociaż miedziaka podatku od gruntu, działalności gospodarczej, demoralizacji, rozpusty, psucia/zużywania powietrza albo innej bredni. To zużywanie powietrza w jego przypadku nawet niekoniecznie miało zastosowanie, bo jakby chciał to by nie oddychał. "Żywe trupy" oddychać nie potrzebują, ale że muszą małpować ludzi to nauczyły się tej trochę niepotrzebnej czynności. Santorin ziewnął porządnie i zaraz po tym niemal zaczął dławić się kaszlem. - Jebałby to pies... - odcharknął i pociągnął nosem, bo niemal poryczał się od spazmu. Wyciągnął się na nowo, zastanawiając się co za dżuma tym razem go dopadła. Nie żeby wampiry miewały przeziębienia czy coś, ale Santi słyszał o przypadkach zachorowań. Rzadkich bo rzadkich, jednak dalej zachorowań... - ...a dziadzia Kostrofius przypadkiem nie cierpiał na wampiryczną astmę? A nie, to pylica była i to chyba nawet od kurzu w sypialni. - myślał głośno, stukając w kieł tak przydługi, że zaczął kaleczyć sobie usta. Nagle coś mlasnęło głośno. Wampir skulił się i złapał za podeszwy butów, tym samym stawiając fotel tak jak stać powinien, z powrotem na 4 nóżkach. Buty butami, ale to nie jakieś lodowate zadupie i podeszwy nie muszą mieć pół metra grubości. Preferował obuwie z potrójną funkcją: elegancja, wygoda i z dość cienką podbitką, żeby lepiej wyczuwać i unikać niepewnych (rozumieć należy "skrzypiących") desek podłogowych. Taki właśnie bucik niestety nie chronił przez bezlitosnym strzelaniem mokrą szmatą po śródstopiu. Vega roztarł uderzone miejsce i z wyrzutem spojrzał na Lorę, która bojowo ściskała "broń" w ręce. - To boli! - I dobrze, bo ma boleć. - odparła bez cienia współczucia. - Ja delikatny chłopak jestem! - Gdybyś nosił po 1 skrzynce wódy i wina, a nie po 5 to może bym uwierzyła. - Potwór... - Odezwał się! - Mogę chociaż wiedzieć za co to? Lora z wyrzutem wskazała cud-miód zadbanym paznokciem na maleńkie grudeczki piasku, które spadły z butów Santorina i teraz walały się na biurku, miejscu pracy podczas spełniania się życiowo przy uzupełnianiu papierologii wyższej. Wampir udał, że nic nie widzi i o niczym nie wie. - Wiesz, myszeczko, nie bardzo rozumiem o co Ci chodzi... - Nie ściemniaj! Dobrze wiesz, że chodzi mi o ten chlew, który robisz ZA KAŻDYM RAZEM, kiedy pakujesz te swoje kopyta na biurko! - Robisz z igły widły... - Nie sprzątasz tego to nie wiesz jakie to irytujące, kiedy co chwila znajdujesz jeszcze jeden paproszek i jeszcze jeden, a padasz z nóg i wkurwia Cię najmniejsze gówno! - ...widzę właśnie. - Co tam mruczysz? - zapytała ostro, zabijając Santorina wzrokiem. - Nic! - wyszczerzył się bezmyślnie, gdyż doszedł do wniosku, że lepiej nie drażnić sprzątaczki. - No ja myślę... A teraz zabieraj te nogi, muszę tu posprzątać! Znowu rąbnęła szmatą po stopach Vegi, na co ten przykurczył nogi tak raptownie, że wypieprzył się razem z fotelem. Rumoru narobił, że obudziłby nieboszczyka. Lora nic się nie odezwała, okrężnymi ruchami polerując blat, na którym prócz rzekomych brudów znajdowały się również: kałamarz, elegancki kandelabr z 5 świecami, Biblia Finansów, marmurowy przycisk do papieru w kształcie ponętnej syrenki wyginającej się na pseudo morskiej skale oraz góra papierzysk ułożona w pedantycznie równy stosik. Ruda akurat podniosła kartkę złożoną niegdyś w potrójną harmonikę by wygarnąć spod niej piasek, kiedy coś rzuciło jej się w oczy. Zbliżyła formularz do światła i aż zmarszczyła brwi. - Boże kochany, a cóż to za tasiemiec?! Santorin przestał rozczulać się nad bolącą stopą i, dalej leżąc na podłodze razem z fotelem, popatrzył na pracownicę nieco zbity z tropu. - Jaki "tasiemiec"? Hefan znowu członka narysował na liście od którejś-mojej-byłej? Wzrok Lory zawierał w sobie jedno zdanie: "Imbecyl". Jakoś nie zareagowała na wzmiankę o nieznajomości imienia kochanki. No cóż, wszyscy wokół wiedzieli o rozpustności szefa tawerny i ze świecą szukać kogoś, kto by się temu jeszcze dziwił bądź to potępiał. Chociaż nie, może Malgran by coś burczał, naczelny formalista i święty obrońca wszelakiej kobiecej cnotliwości tak oddany sprawie, że nigdy nie tknął żadnej tutejszej dziewki. - Weź mnie nie obrażaj, Santi. Akurat członka to umiem rozpoznać. O podpis mi chodzi, ten tu, o. Urzędas ma niezłe plecki w rodzinie, że dochował się tak długiego nazwiska. Mag może jakiś albo inny czort - nie obrażając Atroxa oczywiście... - Lora... To jest MÓJ podpis. Wytrzeszczyła zielone gały. - Żartujesz! Przecież Ty Vega jesteś a nie... TO. - stuknęła palcem w strzelony zamaszyście podpis, który w swojej rozciągliwości zajmował kartkę od jednego marginesu do drugiego. - "Vega" to skrót. Zesrałbym się chyba, gdybym za każdym razem miał przedstawiać się pełnym nazwiskiem. - w miarę wątłych możliwości na leżąco wypiął pierś i przytknął do niej kciuk. - Wampirze nazwiska są bardzo długie i skomplikowane, ale tak łatwiej nam określić skąd kto pochodzi. - nagle zmarniał, jakby się czegoś wstydził. - Gdyby nie skrót ludziska od razu by się połapali, że jestem wampir. Stali klienci to stali klienci, zdążyli przywyknąć i wiedzą, że jestem niegroźny. Ale nowi? Zara by przylecieli z dzidami, widłami, kołkami z krzeseł, sporadyczną pochodnią, świętym znaczkiem albo, brońcie bogowie, tą cuchnącą zupą czosnkową. Aż mnie skręca na samą myśl... Poza tym lepiej, żeby tatuś za wcześnie się nie dowiedział o mojej wolności, a tym bardziej o działalności. - To Ty masz ojca? Zrobił potępiająca minę. - Mówiłem Ci już. Z kapusty się nie wziąłem. Nie zostałem też "przemieniony podczas mrocznego rytuału", nie wiem skąd ludzie biorą takie zabobony. - No dobra, dobra, już ja swoje wiem... To jak w takim razie mości pan "Vega" się naprawdę nazywa? - Santorin Rajivar Vengervalis-Gareshmill III. - wyrecytował z zamkniętymi oczami, po czym dodał. - Zapłacę Ci sztukę złota, jeżeli powtórzysz to bez zająknięcia. Oferta zachęciła ex-dziwkę do podjęcia próby. Kilka razy powtarzała zapamiętane sylaby oczywiście w złej kolejności, aż w końcu złapała się za głowę. Santorin uśmiechnął się psotnie. Wskazał Lorę palcem, oko przymrużył i wytknął nieco język, bo zwęszył triumf... - Ha! Widzisz, że "Vega" jest znacznie poręczniejszy? ... jednak srogo pomylił się w ocenie powodu szoku na buzi Lily. - Przecież to brzmi jak jakaś choroba weneryczna! "Witaj, cna dziewojo, jam jest Santorin "Choroba Weneryczna" Vega III". Santi, tak mi przykro, chyba rodzice Cię nie kochali skoro nadali Ci takie imię. Chociaż... Wiesz co? Tylko ten "-valis" się zgadza. Wampir po raz drugi już tego wieczoru zrobił potępiającą minę. - Nie rób takiej miny bo już Ci tak zostanie i nawet Hefana byś nie wyrwał podczas polowania. I bez tego wyglądasz okropnie. Jeszcze raz moje kondolencje. Dobrze, że przez ostatnie 2 lata nie wiedziałam jak się nazywasz w pełni, bo bym Ci nawet ręki nie podała. Jeszcze bym złapała... chorobę weneryczną. - roześmiała się dość sztucznie, jednocześnie klepiąc Vegę w kolano, po czym opuściła biuro rachunkowe. Właściciel "Uśmiechu Fortuny" odczekał, aż kroki Lory ucichną i założywszy nogę na nogę, oparł je o kant biurka. Splótł dłonie na karku. Studiował każdy sęk na deskach sufitu i uśmiechał się do siebie. To już 2 lata, co? Nawet nie wiadomo, kiedy upłynął ten czas. Tyle się w ciągu tych 2 raptem lat wydarzyło, że można by o tym książkę napisać. Któż nie przewinął się przez progi wygranej w karty tawerny! Jakaś dupencja, nosząca na twarzy woalkę. Pamiętał, że za wierzchowca miała śmierdzące, lwo-podobne zwierzę. Epizodycznie zagościł pewien drągal, którego matka chyba bzyknęła się z wilkołkiem, bo takie miał szpony i generalnie dziki wygląd. Paru osobom jak raz się tutaj spodobało, więc zostali. Lora przybyła z obstawą w postaci "klasycznej blondynki" oraz szlachciura. Blondi na drugi dzień wybyła z powrotem do Medary, najbliższego większego ośrodka cywilizacji, a Karol... no cóż. Zmienił się w prosiaka (cholera wie jakim sposobem?!), później odmienili go przy pomocy...CZEGOŚ... co było zrobione z wyjątkowo śmierdzącego grzyba. Santorina aż przebiegł dreszcz na wspomnienie fetoru, który utrzymywał się przez tydzień na piętrach mieszkalnych. Prawdziwego zamieszania w tawernie narobił Cahir. Wyglądał jakby go chory umysłowo czarodziej poskładał do kupy z różnorakich części, które miał pod ręką, a nawet dodał kilka dla rozrywki, jak ogon lub skrzydło. Ten to był agresywny na całego i prowokowało go byle gówno, a jak wszczynał bójkę to nikt nie ważył się ustawiać go do pionu. Sam się uspokajał po jakimś czasie. Tylko ludziska potem łazili z poparzeniami na mordach, bo dostali ognistym łapskiem. Wampir niemal roześmiał się cicho. Sam nie wiedział dlaczego, ale zawsze robiło mu się ciepło na sercu, gdy myślał o Cahirze i Lorze. Los to gość z niezłym poczuciem humoru, skoro umyślił sobie, że zmiennokształtny mag i prostytutka zakochają się w sobie. Co więcej, ona porzuci swój zawód, a on nieco spuści z tonu. Vega dawno nie widział takiej miłości. Dwa różne światy, a uczucia tyle, że można by było obdarować nim pół miasta! Żeby to raz przyłapał parkę, jak gdzieś na boku kleili się do siebie... Zmarkotniał nieco. Serducho mu się krajało, gdy patrzył na marnującą się Lorę. Piła, mało spała, nie dbała o wygląd odkąd Cahir przepadł bez wieści... Przez pewien czas w "Uśmiechu Fortuny" mieszkała nawet rusałka, Nimra Hillsing, i cierpiała na amnezję. Nikt nie wiedział skąd pochodziła. Niedługo potem jej miejsce zajęła Nissare Jeaggerjack, uczona pani smoczyca, która prócz zmieniania skóry na ludzką (całkiem niczego sobie z resztą) to miała taki dryg do technologii, że gdyby chciała zamontowałaby budynkowi tawerny nóżki i wprawiłaby go w ruch. Czego innego spodziewać się po Drakonautach, którzy od niechcenia budowali ustrojstwa, o jakich innym rasom się nawet nie śniło. Do kadry pracowników dołączyła Kogita, Trizonka, i jej matkę NA PEWNO bzyknął wilkołek, skoro miała psie uszy i białą kitę. Atrybuty te szło zignorować, skoro potrafiła tak się ubierać, by podkreślać wszystko, co miała zgrabne. Szkrabika tego nie tyle można było wypatrzeć w tłumie, co wyczuć, bo dziennie chyba wylewała na siebie całe galony perfumów wszelakich (Santorin do końca nie-życia znienawidzi zapach jaśminu, to pewne). Wszędzie chodziła z dużą szklaną kostką i dopóki leczyła zadrapania nie najgorzej, nikt nie zawracał Lisicy dupy co to tak naprawdę za przedmiot. Rekord dziwności zdecydowanie pobili Malgran z Eldarem. Jeśli wierzyć ich słowom oraz wyliczeniom Nissare, ci dwaj byli dosłownie z drugiej strony świata! W Cheronie wylądowali przez przypadek, bo ich znajoma smoczyca ze zdolnościami teleportującymi kopnęła się przy nawigacji. Ciekawymi nabytkami byli Atrox Balzigeer oraz Nari Merrev'edi. Chociaż jeden miał rogi, ogon i wyglądał na rasowego demona, a druga na zwyczajną podlotkę to oboje byli czymś co nazywa się Nefilimami. Nari była owocem związku anioła z człowiekiem, z kolei Atrox człowiekiem, który za życia nabroił tak, że zrobiono z niego demona. I jak się tutaj połapać...? Nie można też zapominać o stadku ghuli, które zadowoliło się w okolicy. - Taaak, to zdecydowanie były ciekawe 2 lata. - westchnął pogodnie i postawił fotel jak należy. I pomyśleć, że cała ta heca zaczęła się od 2 osób: jego i Hefana. Stadko dziwolągów nieźle się powiększyło. Odłożył na kupkę korespondencji pokwitowanie, które wcześniej Lora wzięła do łapy, i przycisnął wszystko syrenką z marmuru. Wszystko od wampira i chochlika. Nagle coś go olśniło. Pomysł niegłupi i genialny w swojej prostocie, a przy tym taki, jakiego można się było spodziewać po panu Vedze. Z szatańskim uśmiechem zdmuchnął świeczki w kandelabrze... Pierwszą ofiarą padła Kogita. Nawet przez drzwi sączyły się aromaty różnych olejków i innych dupereli do pielęgnacji, od których Santorina zaczęło kręcić w nosie na poważnie. Kichnął z rozmachem, niemal upuszczając wszystko, co trzymał pod pachą: drewniany stelaż, podłużne pudełko i zwinięty kawał materiału. Lisica chyba go usłyszała, bo nie minęła nawet minuta, jak drzwi się uchyliły i oskarżycielskie spojrzenie zaczęło wwiercać się w wampira. - Szpiegujesz mnie? - A co ja, Malgran? Ranisz moje uczucia... - ledwo zaczął się teatralnie rozkręcać, a rozmówczyni już sprowadziła go do parteru. - W takim razie czego tu chciał? Wskazał przyniesione rzeczy. - Mam pewien pomysł, ale musisz mi pomóc. Chcę, żebyś dodała tutaj coś od siebie. Podejrzliwie odchyliła uszy na boki i przymrużyła oczko. - Niby co, na przykład? - Właśnie o to chodzi, że to ma być Twój i tylko Twój wkład. Ja nic nie sugeruję. - Dziwny z Ciebie osobnik, Vega... - mruknęła z rezerwą, chociaż widać było, że nie ma pojęcia czego oczekuje Santorin (w zasadzie to kto by wiedział poza nim samym?). - Miło mi, że tak uważasz. - uśmiechnął się radośnie. - Czyli co? Mogę liczyć na Twoją pomoc? - No zgoda. Mam tylko nadzieję, że nie wpakowałam się w nic głupiego... - Kituś, kochanie Ty moje, na tym świecie żyją tylko głupcy. Obładowana wszystkim co przyniósł wampir, popatrzyła za nim, gdy schodził po schodach do sali jadalnej. Pracowała tu już trochę, a i tak nie przywykła jeszcze do sposobu bycia tego osobnika. Był bezpośredni, to dobrze, ale miewał też absurdalne pomysły. Rozstawiła stelaż na środku pokoju, rozpięła na nim materiał i z miną znawcy popatrzyła na konstrukcję. Sztaluga? Miała coś namalować, dodać od siebie? Tylko co, skoro płótno było puste. Wzięła do ręki pudełko, w którym znalazła kilka słoiczków farb oraz pędzelek. Parę razy skubnęła czubeczek ucha, zastanawiając się gdzie machnąć pierwszą kreskę. Raz kozie śmierć... Druga była Nissare. Drakonautka w przerwach od budowy machiny teleportacyjnej robiła za kucharza. Vega wsadził łeb do kuchni i cofnął się równie szybko. Wampiry nie lubią ognia, a smoczyca, zatykając sobie 1 dziurkę od nosa, drugą kichnęła ogniem do piecyka i zaczęła smażyć ziemniaki. Zawczasu podniosła pokrywkę jednego z 2 garnków z gotującą się zawartością. W tym był chyba sos, sądząc po zapachu. Posoliła i popieprzyła co było trzeba i otrzepała dłonie. Santorin skorzystał z okazji. Wsunął się do kuchni dość nieśmiało jak na niego. - Nissare... Masz chwilę? - Zajęta jestem, jak widzisz... - zaczęła z wprawą kroić cebulę w cieniutkie plasterki. - ...ale mów śmiało o co chodzi. - Potrzebuję Twojej pomocy przy pewnym projekcie? Jak zawsze słowo "projekt" działało na Drakonautkę jak mięso na lwa. Od razu podniosła głowę i wygięła uszminkowane na ciemno usta w drapieżnym uśmiechu. - Projekcie? Jakim? Mów, mów szybciutko! Zamierzasz wybudować w piwnicy kotłownię, by doprowadzać do pokoi gości ciepło, gdy tylko przyjdą jesienno-zimowe dni? A może chcesz jakąś małą, fikuśną maszynkę latającą, która zastąpiłaby te obrzydliwe, srające wszędzie ptaki pocztowe? Jeśli tak, to od razu uprzedzam, że odpowiedni odbiornik, w pełni zależący od rodzaju środka transmisji - mówię tu o eterze albo linach, chociaż zakładanie masztu z liną na naszym podwórzu i w najbliższym mieście to trochę głupota - to da się zrobić ale... Ouu, sądząc po minie to nie o to Ci chodzi. Szkoda. Oszołomiony wywodem Drakonautki stał chwilę jak to ciele, bezwiednie kiwając głową niczym papuga w takt "Tak, tak, dokładnie... Bezbłędnie... Na pewno... Ale wiesz, że nic nie rozumiem, prawda?". Otrząsnął się wcale dyskretnie i na biegu wyłożył sprawę. Kiedy wyszli z kuchni, Nissare przytknęła palec do brody, badawczo spoglądając na oparty o ścianę pakunek. Wyraz twarzy miała średnio pokrzepiający. - Santorinie, zdajesz sobie sprawę z tego, że malarstwo to nie moja bajka? Rzeczoznawstwo, owszem, ale nie malowanie samo w sobie. - Nic nie szkodzi. W zasadzie to nawet o to chodzi: nie ważne, czy umiesz operować pędzlem jak zawodowiec czy jak dziecko. Wystarczy, że dodasz od siebie nawet malutki szczególik. Zgodziła się. Podczas przerwy rozstawiła sztalugę w kącie kuchni. Wypłukała pędzelek w szklance wody i już miała namalować to nad czym myślała w czasie pieczenia jagnięciny, kiedy zobaczyła co było "pierwszym elementem". Biały...? Wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia co Santorin wykombinował tym razem, ale jak mus to mus. Na pokrywce pudełka z farbami zmieszała nieco żółci i brązu, po czym zabrała się do pracy... Przyszła kolej na Lorę. Wampir dopadł ją, gdy z pierzastą zmiotką w ręce balansowała na taborecie, by zgarnąć pajęczyny w kącie sufitu. Fartuszek pokojówki miała nieco wygnieciony, miejscami z szarawym, kurzowym mazem. Znalazło się nawet parę mokrych plam od wycierania rąk po wyżymaniu szmatki do czyszczenia mebli. Tak się skupiła na robocie, że wystawiła koniuszek języka. Nagle zrobiła wielkie oczy i zaczęła piszczeć. - Aaaa! PAJĄK! Pajączek nie większy niż paznokieć wystraszył się chyba jeszcze bardziej. Szybko przebierał nóżkami, uciekając przed miotełką, którą to Lora próbowała robala zmiażdżyć. Pokurcz przebiegł po suficie i spadł Santorinowi na głowę. Wampir nic nie poczuł... przynajmniej dopóki Lora z rozmachem nie przywaliła mu miotłą. Pająk uciekł, a bogu ducha winny Vega wykrzywił się w grymasie i syczał, dotykając uderzonego miejsca. Lily zamurowało na dłuższą chwilę, bo coś takiego NIE POWINNO się zdarzyć! Szybko zlazła z taborecika z wyjątkowo karną miną. - Boże, Santi, nie chciałam! Tam był pająk i chciałam go zabić, ale on spadł... Bardzo boli? Popatrzył na nią z mordem w oczach, a ona przygryzła paznokieć, schowała miotełkę za plecami i uśmiechnęła się najniewinniej jak umiała. Spodziewała się reprymendy albo "Jesteś zwolniona!", ale zamiast tego szef jedynie pogroził palcem. - Twoja kara czeka na Ciebie w pokoju. Po wszystkim masz mi przynieść wszystko z powrotem. I bez wymówek! - zakomenderował i wyszedł trzaskając drzwiami. Najpierw zdziwiła się, lecz po przetrawieniu faktów zakryła usta dłonią. W języku Santorina "kara" mogła mieć tylko podtekst erotyczny. EROTYCZNY! Aż bała się, jak ta kara miała wyglądać. Zapewne zaraz się przekona, że mama miała rację i nieludzie są źli! Boże, tylko żeby nie zastała w pokoju czegoś takiego jak... ...nie, to nie był pejcz. To była sztaluga i znajdował się na niej zaczęty obraz. Ruda ścisnęła nasadę nosa, chyba dawne zboczenia zawodowe zaczynały mieszać jej w głowie. Podeszła do stanowiska, złapała pędzel i, spojrzawszy na dzieło, dostała pustki w głowie. Cokolwiek namaluje będzie się to miało jak pięść do nosa do tego, co już było na płótnie! Jeżeli to miała być jej kara, to brawo, Santorinie Vega, wielki z pana komediant! Pośpiesznie rozejrzała się po swojej kwaterze w poszukiwaniu inspiracji. Znalazła ją, połyskującą krwistą czerwienią na stojaczku w kształcie wykładanej atłasem kobiecej szyi. Eldar. No, to mogło zakończyć się katastrofą, ale jakby na to nie patrzeć należał, JESZCZE, do kadry pracowników. Zielonołuski potwór wylegiwał się na podwórzu i sądząc po delikatnym uśmieszku bardzo odpowiadało mu wiosenne słoneczko. Generalnie chyba do gustu przypadł mu cheroński, gorący klimat. Z zadowoleniem pacnął ogonem zakończonym pierzastą pitą. Rozkocurał się do tego stopnia, że przewrócił się na bok i grzał teraz drugą stronę potężnego cielska. Santorin mógłby przysiąc, że smoczysko mruczy gardłowo chociaż mógł to być też szum rozmów z tawerny. Podszedł bliżej, rozłożył sztalugę, zaczęty obraz umieści na miejscu i otworzył pudełko z farbami zawczasu, gdyż Eldar mógłby je uszkodzić szponami podczas prób pokonania haczykowatego zamka. - Eldar, mogę Cię prosić na chwilę? Mam dla Ciebie zadanie. Gadzina niechętnie otworzyła neonowe oko i skierowała łeb w kierunku wampira. Raczej nie był przyzwyczajony do tego, że rozmówca czegokolwiek od niego chce. - "Coś się stało?" - W pewnym sensie tak. Widzisz tę sztalugę? - "No. I co z nią?" - Chcę, żebyś coś namalował. Eldar zbaraniał. Usiadł tak gwałtownie, że ziemia lekko zatrzęsła się, a Santorin musiał wymachiwać rękami aby nie klapnąć tyłkiem na klepisku. Smok wycelował w siebie szponem. - "JA mam coś namalować? Rozum Cię opuścił?! Malowanie to rzecz dla istot człekokształtnych! Malgran się do tego lepiej nadaje...!" - Malgran też będzie malował. Brunatnoskrzydły spoważniał. W zasadzie... To czemu nie? Skoro on ma się wydurniać, to elf też będzie. I nie popuści mu chociażby dlatego faktu. - "Umowa stoi. Ale co to ma być?" - To już zależy od Ciebie. Może to być coś co lubisz, coś czego nie lubisz... Podać Ci pędzelek? - "No daj." Malgran z wytrzeszczonymi oczami drapał się po głowie. Nie takiego widoku się spodziewał, kiedy Eldar telepatycznie poprosił go o pomoc. Myślał, że chodzi o podrapanie między łopatkami, gdzie smok nie mógł sięgnąć i potrafił być z tego powodu bardzo upierdliwy. Zamiast wyginającego się "w cierpieniach" Eldara, ujrzał go w dużej mierze rozpłaszczonego przed sztalugą. W wargach ściskał koniec pędzelka, który co chwila moczył w żółtej farbie i kreślił kółka na płótnie. Zaś gdy rozmyślał, co by jeszcze dodać, zagryzał narzędzie pracy stawiając je do pionu, po czym znowu zaczynał coś smarować. Na widok Malgrana podniósł łeb i uśmiechnął się, ze względów oczywistych pozdrowił go telepatycznie. "Cześć Malgran." - Możesz mi powiedzieć, co Ty wyprawiasz? - zapytał, podchodząc i w gruncie bojąc się, co tym razem strzeliło smokowi do łba. "Maluję." - TO widzę. Ale co i po co i dlaczego? "Santorin prosił. I mówił, że Ty też masz malować." - Czy zawsze muszę się o wszystkim dowiadywać ostatni? - rzucił z wyrzutem, splatając ramiona na piersi w wyrazie chronicznego niezadowolenia. "Nie marudź tylko chodź tu i pomóż mi malować czarne gwiazdki." Stanął przed sztalugą, wziął od smoka pędzelek i uniósł wysoko brwi w odpowiedzi na to, co ujrzał. - Too... Gdzie mam postawić te gwiazdki? "Najpierw wszystko trochę zaokrągl i dopiero wtedy domaluj gwiazdkę... Nie, nie taką gwiazdkę! Taką bardziej płaską!" Wykrzywił usta wymownie, ale czynił, jak smok kazał. Inaczej strofowałby go telepatycznie i werbalnie dopóki by nie oszalał lub nie przyznał, że epokowe dzieło zostało "zniszczone" z jego winy. Po kilkudziesięciu minutach na dobre oderwał pędzel od obrazu, jednocześnie podziwiając zgrabny stos złotych... - "Bardzo ładnie! Podoba mi się! Mówiłem Santorinowi, że istotom człekokształtnym malowanie idzie lepiej, ale nie chciał słuchać." - przerwał potok myśli elfa, po czym lekko pyrgnął go nosem ramię. - "Teraz Twoja kolej." - Nie mam pojęcia, co mam namalować. - "Santorin powiedział, że to może być coś co lubisz albo czego nie lubisz." Malgran z namysłem przygryzł lekko dolna wargę. Zaryzykował. Przecież na tym obrazie i tak nic nie trzymało się kupy... Z Atroxem chyba poszło najszybciej. Łatwo było go wypatrzeć w sali jadalnej nie tylko dlatego, że był wyższy niż normalny człowiek. Wokół niego z reguły były pustki, bo ludzie odruchowo się od niego odsuwali. Santorin, mimo że sam nie był szaraczkiem w dziedzinie dziwności, też czuł swego rodzaju... dyskomfort, gdy przebywał blisko Atroxa, który jak zawsze był przerażająco rzeczowy, gdy coś ktoś od niego chciał. - Mam coś domalować? - Dokładnie. - W takim razie daj mi ten obraz i miejmy to już za sobą. Wampir bez słowa wręczył demonowi rozpięte na ramie płótno, a na stole postawił pudełko z farbami. Z szeroko otwartymi oczami patrzył, jak tamten opiera sobie obraz o uda i kant blatu, po czym używając raptem 3 kolorów zaczyna kreślić na płótnie falowane linie. Zastanawiał się czy to kolejna z demonicznych sztuczek, a może demony po prostu "umieją wszystko idealnie", że po niecałych 15 minutach Atrox oddał wszystkie akcesoria. - Już? - Santorin ze zdziwieniem odebrał obraz (ledwo zdążył okraść klientkę przy stoliku obok!) - Już. - Szybki jesteś. - Po prostu się nie rozczulam. Vega nic się nie odezwał. Po prostu zabrał manele i sztywnym krokiem udał się do swojego pokoju na szczytowym piętrze mieszkalnym. Rozsiadł się na fotelu z wysokim oparciem i atłasowym podbiciem i z zadowoleniem popatrzył na schnące dzieło. Żeby triumf smakował jeszcze lepiej odkorkował butelkę z ciemnego, niebieskiego szkła i nalał jej zawartość do kielicha ze szczerego złota i wykładanego drobnymi szmaragdami. Popijając krew z szykownego naczynia, które ukradł dawno temu podczas balu u pewnej markizy, wodził wzrokiem po w ogóle nie pasujących do siebie elementach. Jego podwładni mają ciekawe pomysły, naprawdę! Troszkę się nabiedził, by dodać ostatni, najważniejszy aspekt obrazu i nie zmieszać ze sobą farb w ohydną kompozycję. Może przesadził, kompozycja sama w sobie była tragiczna, ale o to mniej więcej chodziło. Teraz tylko poczekać, aż dzieło wyschnie i gotowe! Zszedł do jadalni późnym wieczorem. "Uśmiech Fortuny" nie był tawerną idealną i miewał swoje... abstrakcyjne dekoracje. Do jednej z takich należało wielkie, zakurzone poroże jelenia, które wisiało na ścianie nieopodal baru. Santorin kazał Kogicie oraz Lorze nalać wina do miedzianych pucharków i rozdać wszystkim, a sam zabrał się za ściąganie nieszczęsnego poroża. W jego miejsce powiesił zakryty białym materiałem pakunek. Mniej i bardziej podchmieleni klienci, a nawet pracownicy zaciekawili się tym, co działo się w tawernie. Alkohol dla wszystkich oraz tajemniczy przedmiot? No, no, ciekawe... Santorin wskoczył na krzesło, żeby było go lepiej widać i wymachami rąk uciszył wszystkich. - Dziękuję, dziękuję za uwagę! A teraz mnie, moi drodzy, posłuchajcie, bo mam coś ważnego do powiedzenia! ...Ej, bez wycia, dobrze? Będę mówił krótko! ...Nie, nie zostałem ojcem, bez takich teorii! ...Nie zamykam też tawerny! ...Aven, kurwa, przestań otwierać japę, bo próbuję przemawiać, a Ty w kółko trujesz i to się przedłuża! Rzeczony Aven zaczął się śmiać, Staszek z Jędrkiem podłapali temat, obudził się również Szefuńcio, po czym cały "klubik pokerowy", do którego należał Hefan, zaniósł się wesołością. Trudno było powiedzieć, czy to z powodu załamania na twarzy Santorina, czy przez ów grupkę pijaczków wszyscy w tawernie gruchnęli śmiechem. A może było to po prostu cholerne fatum. Wampirowi dłuższą chwilę zajęło uciszenie rozmów oraz chichotów. - Już mogę? Dziękuję... Kochani moi, jak sami dobrze wiecie, jeszcze parę lat temu to było totalne zadupie, a budynek, w którym jesteśmy, nadawał się do zburzenia. Dzisiaj śmiało mogę nazwać to miejsce domem. Ba! Jest to okoliczny... Zamknij mordę Aven! ...ośrodek kultury! Wypijecie za to ze mną!? Z gardeł zebranych wyrwał się ryk aprobaty. - W ciągu tych 2 lat wydarzyło się naprawdę sporo i, jeśli pozwolicie, nie będę przytaczał wszystkich ciekawych chwil, bo zeszłyby nam na to kolejne 2 lata! Ale ale! Jedna osoba tutaj obecna zasługuje na szczególne wyróżnienie! Bez niej nigdy nie pojechałby do "Czarciego Grosza" w Galateyi i nie zagrał w pokera, dzięki któremu wygrałem akt własności tej tawerny. Bez tej osoby "Uśmiech Fortuny" nie miałby tego specyficznego klimatu wolności, zwykłej niezwykłości i TEGO CZEGOŚ co sprawia, że chcemy tu wracać! A ja nie ukrywam, że przepuściłbym wszystkie pieniądze... - uśmiechnął się, w odpowiedzi otrzymując chór pełnych zrozumienia chichotów. - Moi drodzy! Przez ostatnie dni wszyscy pracowaliśmy nad prezentem dla naszego szczęśliwca! Każdy dodał coś od siebie i razem stworzyliśmy coś, co nas wszystkich charakteryzuje, coś, po czym można nas poznać! Jesteśmy Cherończykami, do cholery, i nie cierpimy, gdy ktoś o nas zapomina! Mam rację?! NO PEWNIE, ŻE MAM! - Podniósł do góry pięść, a tłum odpowiedział mu rykiem aprobaty. Niektórzy unosili kielichy, więc trochę wina polało się na głowy. Santorin kontynuował. - Dzisiaj mijają okrągłe 2 lata od otwarcia tego przybytku i chciałbym, aby nasza mała maskotka odsłoniła prezent dla niej, dla nas pracowników i dla was, żeby zapadł wam w pamięć tak głęboko, że nigdy nie zapomnicie o "Uśmiechu Fortuny"! IMPEK, CHODŹŻE TU I ŚCIĄGAJ TO PRZEŚCIERADŁO! Wampir zeskoczył na ziemię i ruchem ręki zachęcił chochlika, by przestał chować się za nogami Atroxa. Hefan wyraźnie nie wiedział, jak odnaleźć się w sytuacji. Lubił gorszyć ludzi, lubił wypić i chociaż lubił też uskarżać się na swój los, do "święta" na swoją część nie przywykł. Kiwał się na boki, kiedy szedł pod ścianę. Strzelił palcami, jakby chciał się rozgrzać, i zaczął machać nierówno nietoperzowymi skrzydłami. Koślawo coś podleciał na tyle wysoko, by złapać rąbek materiału okrywającego "niespodziankę", po czym spadł z hukiem. Potrząsnął głową i cofnął się, bo chciał zobaczyć, czemu nagle zapadła cisza. Obraz był... niezwykły, mówiąc delikatnie. Przedstawiał karykaturę Hefana wymachującego nad głową rubinową kolią. Dodatkowo jechał na białym króliku w goglach roboczych, który jeszcze trzymał w pyszczku piękną, czerwoną różę. Jakby tego było mało, puchate zwierzątko skakało po górze złotych pomarańczy z piekielnym ogniem w tle. Hałas wybuchnął nagle. Jedni klienci parskali zgorszeni, inni jęczeli i odwracali wzrok, a pozostali ryczeli śmiechem. Miedziany kieliszek z brzękiem wypadł zszokowanej Nissare z ręki. - Niech mi ktoś powie, że nie przyłożyłam do tego ręki... - To nie na moje nerwy. - Atrox jednym łykiem opróżnił kielich. - Już wcześniej mnie to ciekawiło... Kto namalował króliczka? - Malgran przekrzywił głowę. - Ja! Też myślałam nad kolią, ale widzę, że Lora wykorzystała ten pomysł. - Kogita podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się rubinowemu naszyjnikowi. - Santorinie, Ty jesteś chyba chory na umyśle. - szepnęła Lora, bawiąc się pustym naczyniem. - "Nie prawda! Pomysł jest świetny! Malgran, zrobimy coś takiego dla Almariel?" - zagadnął Eldar, który zerknął do tawerny przez okno, szczerze zaciekawiony nagłym rumorem. Malgran wymownie przejechał dłonią po twarzy. Podobny gest wykonał Impek, ale z innego powodu niż pomysł smoka. Chochlik trząsł się, posiniał, po czym podszedł do Santorina i zaczął szarpać go za nogawkę. - Pojebało cię, krwiaku pieprzony! Takie rzeczy...! - zaczął. Lekko wychylił się zza nogi wampira, by ujrzeć wszechobecne zgorszenie na twarzach celebrujących. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Tyle złego się stało jedynie z powodu podobizny? JEGO podobizny? Całe to obrzydzenie, niedowierzanie, bolesne grymasy? Zacisnął pięści na spodniach wspólnika. - To jest piękne! - wybuchnął płaczem i zaczął smarkać w czerwoną szarfę Santorina.
Pobierz zestaw ćwiczeń interaktywnych i do wydruku. Dowiedz się więcej. Dopełniacz saksoński - Dopełniacz saksoński - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz - Dopełniacz.
Koło Fortuny Co zrobić, by Rafał Brzozowski i Izabella Krzan popłakali się ze śmiechu? Ten uczestnik znał na to sposób! Zobaczcie wielką wpadkę w Kole Fortuny. Wpadka w Kole Fortuny to coś, czego wolałby uniknąć każdy uczestnik tego teleturnieju. Wystarczy pomylić kilka liter w haśle, by wszyscy widzowie taczali się ze śmiechu! Tym razem do łez uśmiali się też Rafał Brzozowski i Izabella Krzan, którzy prowadzą Koło Fortuny. Trzeba przyznać, że odpowiedź, która tak ich rozśmieszyła, to prawdziwe mistrzostwo świata wpadek! :D Koło Fortuny - wpadka za 25 tysięcy złotych! Wpadkę w jednym z odcinków Koła Fortuny zaliczył Michał. Ten uczestnik świetnie zgadywał przez cały program. Dzięki temu udało mu się dojść do finału. Poległ dopiero w ostatnim pytaniu... w bardzo zabawny sposób. Największe wpadki gwiazd ostatnich lat. Z tego śmiał się cały świat! Ostatnie hasło było z kategorii "seriale". Po odsłonięciu kilku liter większość widzów zorientowała się, że chodzi o serial Klinika samotnych serc. Co zaś odpowiedział Michał? Cóż... chyba musiał wtedy myśleć o jedzeniu. W kopercie, o którą grał, było 25 tys. zł. Przez pomyłkę spowodowaną stresującym występem przed kamerami, te pieniądze nie trafiły do jego portfela. Ale i tak może być z siebie dumny. W końcu udało mu się rozbawić do łez prowadzących! Zobaczcie wpadkę w Kole Fortuny na poniższym wideo!
It is forbidden to copy, exploit, distribute or publish any part of the contents of this website without the written permission of Mariano Fortuny y Madrazo Venezia 1921 S.r.l. Fortuny makes the finest printed fabrics in the world, handmade in Venice since 1907. Continuing our legacy of unique innovation and timeless artistry.
„Marysia G. była biedną wiejską dziewczyną ciężko pracującą na kawałek chleba. Rodzice jej byli biedni, nie mieli gruntu, to też od wczesnej młodości chodziła do pracy, jako wyrobnica. Od dawna nurtowała ją myśl udania się w świat szeroki, by w mieście szukać poprawy swojego bytu, skoro wieś okazała się dla niej tak macoszą. Ale starzy rodzice, brat przebywający w wojsku, a wreszcie jej ukochany, miejscowy pomocnik kowala Jędruś, tak samo biedny, jak mysz kościelna – wstrzymywali ją od pójścia w świat. Tęsknota jednak za miastem rosła w jej duszy ciągle, a zwłaszcza wtedy, kiedy brat jej ilekroć z wojska przyjeżdżał na urlop do domu opowiadał o mieście, o jego urokach i możliwościach życia innych i lepszych, jak na wsi”. „Uśmiech Fortuny” Tak zaczyna się krótka opowieść o biednej Marysi, dziewczynie która marzyła o urokach miasta Lublina i na jego horyzoncie widziała kres swojej ciężkiej niedoli. Gnało coś tę Marysię do brukowanych ulic obsadzonych latarniami i zaludnionymi przez sznury nowoczesnych samochodów. Tęskniła do nieznanych sobie kamienic, witryn sklepowych uginających się od najróżniejszych towarów i tłumów pędzących w sobie znanym kierunku. „Wreszcie przyszedł dzień, kiedy Marysia pozostawiwszy swoich rodziców na opiece brata – i pożegnawszy się z ukochanym Jędrusiem – poszła wiedziona tęsknotą do miasta za lżejszym kawałkiem chleba. Jako urodziwa, pracowita i uczciwa dziewczyna – szybko dostała pracę w charakterze służącej u państwa doktorostwa S. Początkowo było jej tęskno w obcem środowisku, często wieczorami popłakiwała po kątach kuchni – ale tę jej samotność w obcem środowisku łagodziło jakieś przeczucie – że to miasto ją czemś uszczęśliwi. Czem? – nie zdawała sobie jeszcze sprawy – wyczuwała podświadomie, że z tego miasta wróci kiedyś na wieś zamożna i bogata. Żyła tą nadzieją”. I rzeczywiście, szczęście nie miało zamiaru wodzić Marysi za nos: „Zdarzyło się, że pewnego dnia Marysia była świadkiem radosnej sceny w domu doktorostwa S., gdy pan wróciwszy niezwykle uradowany do domu, przyniósł wiadomość, że parę tysięcy złotych wygrał na loterii państwowej. Marysia widząc wielką radość doktorostwa S., ucieszyła się wraz z nimi, choć co to jest loteria państwowa nie wiedziała wcale, bo i skądże mogła wiedzieć, kiedy na wsi ludzie nic o tem nie mówili, a w mieście dopiero u państwa S. poraz pierwszy o niej usłyszała. Czemkolwiek ona jest, pomyślała Marysia, musi to być coś dobrego, skoro jej państwu loteria dała tyle pieniędzy. Nie mogąc wytrzymać z ciekawości, jeszcze tego dnia zapytała nieśmiało Marysia doktorową, co to takiego jest ta loterja państwowa? Gdzie się mieści? I od czego to zależy wygranie na loterii pieniędzy? A kiedy dowiedziała się o wszystkim, nie mogła wytrzymać i powiedziała z przekonaniem do swej pani: »Ja wierzę w szczęście i ja wypróbuję swoje szczęście«. W niedługim czasie udała się do kolektury M. Morajnego i wybierała tam długo między stosem losów loteryjnych, aż wybrała sobie wreszcie jeden z nich, który jej się spodobał”. Uśmiechnęło się szczęście do biednej przedtem Marysi! Wygrała na loterii dwadzieścia tysięcy złotych, rzuciła pracę u doktorostwa i wróciła do rodzinnej wsi, gdzie czekał Marysię Jędruś, zupełnie jak Penelopa czekała swojego Odysa w Itace. I doczekał się Jędruś — Marysia przegnała wszystkich zalotników, a chociaż „te miejskie chłopaki lepiej się jej podobały”, to właśnie z porządnym Jędrusiem stanęła na ślubnym kobiercu. Za wygrane pieniądze kupiła solidne gospodarstwo, wzięła pod opiekę starych i schorowanych rodziców, a nawet ściągnęła brata, który bez wahania rzucił karierę wojskowego i wrócił do pracy na dostatniej roli. Tym sposobem żyła nie tylko długo i szczęśliwie, ale stała się także gorącą zwolenniczką i wiejską propagatorką loterii, do końca swoich zamożnych dni powtarzającą „najsilniejszy argument wzięty z jej własnego życia”: „Wierzcie w swe szczęście, wierzcie w loterię! Ja wierzyłam i dobrze na tym wyszłam!”. Marysia przegania zalotników, po czym staje z Jędrusiem na ślubnem kobiercu Szczęśliwe stadło małżeńskie Historia – w której prawdziwość wątpić nie sposób – ukazała się na łamach jedynego w swoim rodzaju pisma loteryjnego „Uśmiech Fortuny” (nr 2 (21), 1934) wydawanego w Lublinie przez Michała (Majlecha) Morajne. Ten finansowy potentat, o którym wspominałem przy okazji historii Majera Drzewo (sieroty z lubelskiej Ochronki, który wytypował u Morajnego los wart pięćdziesiąt tysięcy złotych) urodził się – jak ustalił Adam Kopciowski – w 1894 r. w Piotrkowie Trybunalskim, w 1915 r. założył w Lublinie pierwszą kolekturę (wówczas Królewskiej Węgierskiej Loterii), a kilka lat później nosił już prawdziwie magnacką koronę, ze stolicy w Lublinie rozszerzając po całej Polsce swoje loteryjno-bankowe imperium. Jak każdy przedsiębiorca, Morajne borykał się zapewne z odwiecznym konfliktem między koniecznością a kosztem reklamy; i stąd pewnie pomysł na „Uśmiech Fortuny”, własny kwartalnik, ni to magazyn, ni to prospekt, stworzony w jednym celu: by propagować ideę loterii i reklamować kolektury należące do Morajnego. „Uśmiech” pojawił się na rynku w 1927 r. i ukazywał prawdopodobnie przez sześć kolejnych lat, do 1934 r. Przez cały ten okres funkcję redaktora, wydawcy i nakładcy (finansującego) sprawował w kwartalniku Morajne, kto wie, może też autor ukazujących się tam artykułów. Chociaż redakcja pisma mieściła się w siedzibie Morajnego przy Kapucyńskiej 3, „Uśmiech” był drukowany, i zapewne składany, w zakładach warszawskich: najpierw przez Drukarnię Polską przy Szpitalnej 12, a potem w drukarnii koncernu Prasa Polska przy Marszałkowskiej. I trzeba przyznać, że poziom graficzny i typograficzny „Uśmiechu” był rzeczywiście warszawski: wymyślne kolorowe winiety, jeszcze barwniejsze zdjęcia i ilustracje na niemal każdej z czterech do ośmiu stron kwartalnika, przy tym powierzchnia reklamowa ograniczona jedynie pięćdziesięcioma centymetrami, na które ciągnęło się czasopismo. Za taką jakość trzeba było słono płacić, podczas gdy cena większości czasopism z tego okresu wahała się od dziesięciu do trzydziestu groszy, „Uśmiech” kosztował całą złotówkę. Czy redaktor wpadł na to sam, czy posłuchał czyjejś rady, trzeba chyba przyznać, że pomysł zarabiania na własnej reklamie świadczy o marketingowym geniuszu i już z tego tylko tytułu „Uśmiech” zasługuje na najwyższe uznanie. Nie wiadomo, kto prócz Morajnego pracował w redakcji ani w jaki sposób dostarczano treści do kolejnych numerów. Większość artykułów zamieszczano w kwartalniku anonimowo, inne podpisywano nic niemówiącymi inicjałami lub pseudonimami. Jeżeli nie pisał ich sam redaktor, to część wytwarzali może tajemniczy propagandyści loterii bądź lokalni czy warszawscy dziennikarze dorabiający sobie do pensji, pisząc na kolanie nieskomplikowane historie z obowiązkowym happy endem. Co można było przeczytać w „Uśmiechu”? Najłatwiej powiedzieć, czego w gazecie nie było – praktycznie żadnej wielkiej i małej polityki, religii, napięć etnicznych czy klasowych, zdawkowo opisywana bieda niechybnie ustępowała na jej łamach miejsca zamożności. Kwartalnik pokazywał obraz uśmiechniętego państwa, którego jedynym organem centralnym jest Generalna Dyrekcja Państwowej Loterii Klasowej, a którego naród – pochłonięty bez reszty błahostkami i konsumpcją – boryka się z doraźnymi problemami, na które niezawodnym rozwiązaniem jest loteria – z biednych czyniąca bogatych, a bogatym pomagająca jeszcze lepiej zbilansować domowy budżet. Obok edukacyjnych artykułów tłumaczących zawiłe prawidła loterii, w „Uśmiechu” znalazły dla siebie miejsce opowiadania, nowele i wiersze (wszystkie bez wyjątku o tematyce loteryjnej), odpowiedzi na prawdziwe lub zmyślone listy czytelników, stworzone i nie historie wielkich wygranych, kącik humoru i, co najważniejsze, terminy i wyniki kolejnych ciągnień – tak nazywano wówczas losowania – Loterii Państwowej. Winiety zachowanych numerów „Uśmiechu Fortuny” (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie ilustracje pochodzą z „Uśmiechów” ze zbiorów Biblioteki Narodowej) Ciągnienie szczęścia „Niewątpliwie zajmie Czytelników naszych opis ciągnienia wygranych losów Pol. Loterji Państwowej – czytamy na łamach »Uśmiechu« (nr 3(5), 1928). – Ciągnienia te odbywają się w dużej sali Generalnej Dyrekcji Loterji Państwowej w Warszawie. Sala owa znajduje się na pierwszem piętrze. W akcie losowania uczestniczą przedstawiciele Generalnej Dyrekcji Loterji z panem generalnym dyrektorem na czele, przedstawiciele ministerstwa skarbu i dwaj obywatele miasta, zaproszeni przez jego prezydenta. Ponadto publiczność oraz dziennikarze. Przed rozpoczęciem losowania wsypuje się do jednego z kół loteryjnych zwitki z numerami losów, do drugiego zaś koła zwitki z wygranemi, oznaczonemi w planie dla każdej klasy. Teraz następuje decydujący moment. Małe dziewczynki, sieroty, utrzymywane przez Towarzystwo Dobroczynności, zbliżają się do kół loteryjnych: jedna do koła numerów, druga do koła wygranych. Rączki dziewczynek wzniesione są do góry, aby obecni mogli się przekonać, że niema nic ukrytego w tych rączkach. Pierwsza z sierot wyciąga zwitek z numerem z koła numerów i oddaje go urzędnikowi. Ten głośno odczytuje szczęśliwy numer. Teraz druga dziewczynka wyciąga zwitek z koła wygranych i oddaje innemu urzędnikowi, który odczytuje wysokość wygranych, powtarzając równocześnie liczbę losu i pokazując go wysoko publiczności. Kartki z numerami i wygranemi, wyjęte równocześnie z obu kół, nawleka się zaraz na sznur, opatrzony plombą urzędową. Sznur ów pozostaje w urzędowem przechowaniu i stanowi ostateczny dowód wyciągniętych numerów i wygranych. Co sto numerów, wyciągniętych podczas ciągnienia, zmieniają się dziewczynki, by się zbytnio nie trudzić, a oba koła się obraca, celem zmieszania numerów i zwitków z wygranemi. Ciągnienie trwa trzy godziny dziennie. – A co za swój trud otrzymują owe sieroty, dziewczynki z Towarzystwa Dobroczynności, co niewinnemi rączkami pośredniczą w obdarowywaniu ludzi uśmiechem Fortuny? – zapyta niejeden. – Osobiście nic – odpowiadano szczerze. – Ale Generalna Dyrekcja Loterji Państwowej w Warszawie przeznacza co roku poważną kwotę na istnienie Towarzystwa Dobroczynności, które utrzymuje sieroty”. Sierotki obok kół loteryjnych Ostatnie przygotowania do ciągnienia Sieroty i dzieci w ogóle łączył i do dzisiaj chyba łączy z loterią nieuchwytny związek duchowy – przydawały się nie tylko podczas ciągnienia, z uwagi na ich szczególne zdolności zalecano także by to właśnie im powierzać wybór szczęśliwego losu, jednego z setek, jakie rozłożone były podobno na ladach kolektury Morajnego. Rączki dzieci biorących udział w losowaniu w Warszawie były w niejasny, ale niepodważalny sposób powiązane z rączkami dzieci typujących numery, jedne działały przez drugie, a drugie przez pierwsze. Dowód opisano na łamach 20 numeru czasopisma (nr 1 (20), 1934): „Państwo R. mieli 3-letniego synka. Dziecko to urodziło się w czepku i dlatego też rokowano mu życie pełne pomyślności. Było lubiane przez wszystkich. Na swój wiek nad wyraz rozwinięte, zwracało na siebie powszechną uwagę. Bywały chwile, kiedy jak dorosły człowiek mawiało, »że kiedy będzie duże« to dopomoże rodzicom. Pewnego dnia, kiedy państwo R. prowadzili między sobą rozmowę o Loterji Państwowej i kiedy nawzajem użalali się przed sobą, że dotychczas fortuna nie jest dla nich łaskawa, usłyszeli nagle prośbę synka: »tatusiu kup mi loterię, bo wieś ja wygram«. […] Państwo R. zdecydowali się kupić synkowi ćwiartkę losu. Trochę mniej zabawek dostanie, ale zato wypróbuje poraz pierwszy w swoim młodocianym życiu swe szczęście. Udali się do kolektury, gdzie na oczach publiczności, uśmiechającej się na widok tego młodocianego gracza, dziecko wybrało sobie swój los”. Szczęście nie zawiodło rezolutnego 3-latka. Nazajutrz jego dumny tata wrócił do domu z całym tobołem zabawek: konikiem na biegunach, szabelką, misiem, hulajnogą i wszystkim, co było wówczas niezbędne do zabawy. Moc 3-latka była zresztą tak niezwykła, że pomnożyła kwotę wygranej nawet na stronach „Uśmiechu”, początkowo wynoszącą kilka, a parę zdań dalej już kilkadziesiąt tysięcy złotych. Nie tylko jednak dzieci miały moc typowania zwycięskich losów. Wygrać mógł każdy, jeżeli tylko tego chciał. Tak było w przypadku Franciszka R., robotnika, któremu stale „wychodziły wszystkie pieniądze”. Próbując związać koniec z końcem ograniczył palenie i coraz rzadziej szedł z kolegami „na jednego”, ale pieniędzy wciąż ubywało, a jego żona Bronia stale nie miała czego do garnka włożyć. Raz zastanowiła go reklama Loterii Państwowej. Doszedł do wniosku, że może i on mógłby spróbować, ale zaraz naszła go myśl, że gdzie takiemu robotnikowi kręcić się przy loterii. Nie wie nawet jak i za ile kupić los. Zapyta, to zaraz wezmą go za pazernego, co to ledwo wyszedł z fabryki, a już chciałby miliony. Zresztą, kogo zapytać? Przecież nie wejdzie w brudnym roboczym ubraniu do kolektury, a innego nie ma. Myśl o loterii chodziła jednak za panem Franciszkiem, a on – chciał czy nie chciał – chodził wokół loterii. Pewnego razu znalazł się „przypadkiem” przed siedzibą Domu Bankowego Morajne przy Kapucyńskiej – poczuł, że właśnie tu mógłby dowiedzieć się wszystkiego o loterii. Chociaż wstydził się wejść, jakaś siła pchnęła go do środka. Bardzo się zdziwił jak uprzejmie i grzecznie został potraktowany przez urzędników – pytali, cierpliwie czekali na odpowiedź, nie patrzyli na niego krzywo, dali mu nawet stosowne foldery, regulaminy i plan nadchodzących ciągnień. Przez następny miesiąc pan Franciszek odkładał sumiennie 35 groszy każdego dnia, aż w końcu uzbierał 10 zł i kupił ćwiartkę losu. Jego los „długo nie wychodził”, aż pewnego razu listonosz doręczył małżonce Broni zalakowane pismo od Domu Bankowego Morajne. „Ciekawam co mój stary ma za stosunki z bankami – niepokoiła się, listu jednak nie otwierała”. Kiedy pan Franciszek wrócił do domu, otworzył list i zobaczył powiadomienie o wygranej, cieszył się tak bardzo, że jego żona wzięła go za wariata. W końcu i Bronię dopadło szaleństwo fortuny, gdy zrozumiała, że z byle Franciszkowej stała się panią (nr 1 (6/7), 1929). Poniżej: wybrane reklamy loterii publikowane na łamach „Uśmiechu” Wola mocy „Uśmiech” przemycał na swoich stronach pewien szczególny rodzaj duchowości, swoistą religię siły woli, natężonych chęci i sprawczej mocy nadziei. Pan Franciszek wygrał, bo chciał. Jeśli ktoś nie wygrywał, to najwyraźniej nie chciał, nie wierzył albo nie żywił szczerej nadziei – ta prosta zasada jest niepodważalna i zawsze się sprawdza. Wygrała, bo chciała Anetka R., pracownica biurowa z południa województwa lubelskiego (nr 1 (18), 1933), wygrał pewien rolnik, który za wygraną kupił sobie pałacyk, odkuł się Maciej Rybak, osadzony w areszcie za pijaństwo i awantury, który zgarnął okrągłe pięćdziesiąt tysięcy (nr 1 (10/11), 1930) i setki innych, prawdziwych i zmyślonych, którzy grali, bo chcieli i wygrywali z tego samego powodu. „Uśmiech” stale przypominał, że każdy jest kowalem swojej fortuny – polska wieś jest biedna, bo zamiast grać na loterii woli biadować, majątek przechodzi ludziom koło nosa, bo zamiast kupić los, wydają pieniądze na inne rzeczy albo dlatego, że nie ufają swoim snom. W numerze 1 (20) z 1934 r. opisano przypadek pewnej nauczycielki, którą stale prześladowały nawracające sny o bogactwie. Nerwy kobiety, „występującej w snach jako księżniczka otoczona niezwykłym przepychem”, były zszargane do tego stopnia, że zgłosiła się do psychoanalityka. „Po dłuższych badaniach lekarz ów odkrył przed nią sekret, którego nie znała. Sekret ów polegał na tem, że owa nauczycielka od młodych swych lat pragnęła być bogatą”. Kobieta wyparła i zepchnęła tę myśl do najgłębszej podświadomości, w której tliła się i kotłowała, dając o sobie znać dopiero w marzeniach sennych, „owym świecie fantasmagorji, w której jako księżniczka czuła się naprawdę szczęśliwa”. „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej”, napisał Oscar Wilde i to samo zalecił nieszczęśliwej kobiecie uczony psychoanalityk – zamiast wyrzekać się bogactwa, ma dążyć do niego świadomie na jawie. Po kilku latach lekarz spotkał swoją dawną pacjentkę, obecnie słynącą z filantropii multimilionerkę, otoczoną dobrobytem, który kiedyś prześladował ją w snach. Z „Uśmiechu” co rusz wypadają historie kuriozalne, do pewnego stopnia klawe i zabawne, pisane szybko i może za małe pieniądze, ale przez ludzi, którzy dobrze rozumieli ówczesną kulturę masową i wiedzieli czym karmić zbolałe dusze mieszkańców miast i wsi. Taką jest na przykład skąpana w dymie papierosowym historia niejakiego Romualda B., działacza jednej z głównych partii, którego najlepszy przyjaciel był jednocześnie jego największym wrogiem politycznym. „Dawało nam to obopólne korzyści – wyznawał B. – On zawsze lepiej wiedział, co się dzieje w mojem stronnictwie, a ja w jego. Dlatego nasze władze partyjne miały dla nas duży respekt” (nr 2 (8/9), 1929). Podobnie pouczająca opowieść o carze Mikołaju II, który wykupił prawie wszystkie losy, ale ten jeden szczęśliwy przypadł jakiemuś robotnikowi (nr 1 (6/7) 1929) albo historia Jana Gwoździka, bezrobotnego ślusarza spędzającego całe miesiące w długich kolejkach po stempel w urzędzie pracy, w której w roli wybawcy kredytującego 5 zł pojawia się sam dyrektor Morajne (nr 1 (18), 1933). Dziwne wrażenie robi natomiast krótkie, motywacyjne opowiadanie o mężczyźnie imieniem Deal, nadczłowieku i panteiście, który pewnego ranka, w towarzystwie szeptających do niego wiatru i Ducha, wydarwszy życiu jego największe tajemnice, postanowił chwycić świat w garść i rozproszyć się w Miłości, Sławie i Pięknie (nr 2 (19), 1933). Chyba najlepsza w całej gazecie jest zaskakująco sprawnie napisana historia niejakiego Ryszarda W., polskiego literata i mieszkańca „polsko-żydowskiej dzielnicy w Lublinie”, który, po tym gdy odwiedził go Morajne, został posądzony o wygranie pięćdziesięciu tysięcy, tu zdania były podzielone, dolarów lub złotych. Mężczyzna i jego żona, dosłownie sterroryzowani przez wszelkiej maści bankrutów, inwestorów, przedstawicieli najróżniejszych organizacji i wreszcie bandytów, postanowili publicznie ogłosić, że za darmo odstąpią komukolwiek swoją urojoną wygraną (nr 1 (10/11) 1930). Jan Gwoździk w kolejce do biura pracy Jan Gwoździk oddaje pożyczone pieniądze Reklama Loterii Państwowej „Uśmiech” przedstawiał loterię nie tylko jako kamień filozoficzny przemieniający grosze w złotówki, kolektura prowadzona przez Morajnego w Lublinie zdołała pokonać nawet jednego z prominentnych diabłów. Demon ten – jak podał w kwartalniku niejaki Józef B., autor bliski kręgom piekielnym – stał się pod koniec lat 20. XX w. ofiarą własnego sukcesu. „Ileż to dawniej traciło się czasu, trudu, by złowić jakąś duszyczkę! – przechwalał się – Ile wysiłków się zmarnowało przytem! Jakie olbrzymie sumy się płaciło za duszę, nim jej właściciel podpisał krwią swoją cyrograf! A teraz, panie dobrodzieju, dusze zakupuje się hurtem, za bezcen! Masowo, za nic! Dawniej djabeł gonił jak dziki osieł, by znaleźć kandydata na potępieńca, teraz zaś gonią za djabłem, by się sprzedać. W ogonkach stoją, oczekując swej kolejki w dostaniu się do mnie” (nr 2 (8/9), 1939). Masowy i pospieszny skup dusz szybko jednak uszczuplił, a w końcu doszczętnie opróżnił portfel tego szatana, przez co nie był on w stanie kontynuować swojego przestępczego procederu. Centrala jednak naciskała o dalszy „wywóz do piekła”, a nieskupowane dusze groziły strajkiem generalnym, więc czarci bankrut postanowił na gwałt poszukać dodatkowych pieniędzy. Zaczął od spekulacji giełdowych, „które jednak akcje zakupił w większych ilościach, te spadały ku przerażeniu djabła. Klął na czem świat stoi wszystkie moce niebieskie i piekielne, kopytkami walił niby młotem, rogami bódł ściany lub góry, ogonem machał na wszystkie strony, ale cała ta złość nic nie pomagała”. Potem zaczął grać na spadki franka szwajcarskiego i złotówki, obie waluty jednak ani drgnęły, a giełdziarze śmiali mu się w twarz. Zrujnowany finansowo i moralnie, posunął się do ostateczności – postanowił skrócić terminy umów tym, którzy z różnych względów wydawali mu się mało pewną inwestycją. Jednym z takich klientów był pewien biedak, cenny, bo zacny i uczciwy, ale żyjący w takiej nędzy spowodowanej długotrwałym bezrobociem, że swoją duszę sprzedał za marne dziesięć tysięcy. Kiedy biedak dowiedział się, że diabeł zmienił mu cyrograf i skrócił życie do trzech miesięcy, jego smutne i tak życie zamieniło się w istne piekło. „Chodził jak w gorączce, wałęsał się po mieście niby automat chodzący, ludzi już nie poznawał, świata bożego nie widział”. A jednak zajaśniała przed nieszczęsnym iskra nadziei, w mieście gruchnęła bowiem nowina, że w kolekturze u Morajnego padła wygrana opiewająca na czterysta tysięcy. Jeszcze tego samego dnia mężczyzna poszedł na Kapucyńską, kupił ćwiartkę losu i „żył od tej chwili tylko jedną myślą – myślą o wygranej”. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa tygodnie, jeszcze tydzień… na trzy dni przed terminem szczęśliwy los przyniósł mu sto tysięcy złotych. „Masz tu swoje przeklęte pieniądze – warknął na diabła, kiedy ten przyszedł przypomnieć mu o terminie. – Zwracaj umowę i marsz mi stąd na cztery wiatry”. Pobity diabeł wył podobno i odgrażał się, że zniszczy loterię, ale tego dnia to kolektura przy Kapucyńskiej odniosła zwycięstwo nad siłami ciemności. Powyżej: zjawiskowe reklamy kolektury Morajnego w Lublinie. Ze zbiorów i dzięki uprzejmości Muzeum Lubelskiego w Lublinie (dwa pierwsze od lewej) oraz Archiwum Państwowego w Lublinie Firmowa koperta kolektury Morajnego, 1938 (zbiory prywatne) W przeciwieństwie do większości lubelskich gazet z tego okresu, „Uśmiech” uginał się od najróżniejszych ilustracji, w przeważającej mierze reklam interesu swojego redaktora, ale też zdjęć i rysunków, na których Morajne wyraźnie nie oszczędzał. Lwowski „Goniec Szczęścia” o podobnej tematyce składał się praktycznie z samych regulaminów i tabel i brakowało w nim wszystkich tych wspaniałych niedorzeczności, którymi król loteryjny uparcie wypełniał swoją gazetę. W zbiorach Biblioteki Narodowej zachowało się zaledwie 8 numerów „Uśmiechu”, chociaż wiadomo, że ukazało się ich co najmniej 21 (z których część była numerami podwójnymi). Po kolekturze Morajnego przetrwały także inne pamiątki, w tym przede wszystkim widowiskowe i doskonale zachowane plakaty reklamowe przechowywane w zbiorach Muzeum Lubelskiego i Archiwum Państwowego w Lublinie, ale także niezliczone reklamy i inne druki rozproszone w kolekcjach instytucji w całej Polsce (jak na przykład broszura toruńskiego oddziału kolektury Morajnego pochodząca ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu). Wyjątkowymi pamiątkami są również zachowane w zbiorach prywatnych firmowe koperty po listach rozsyłanych przez kolekturę do swoich klientów (przykład takiego dokumentu powyżej). Sama siedziba Morajnego przy Kapucyńskiej – mieszcząca się w budynku zniszczonym, zgodnie z obietnicą diabła, podczas II wojny światowej – pojawia się na kilku fotografiach, w tym jednej pochodzącej z kolekcji szklanych negatywów z Rynku 4 (zdjęcie ukazało się w 2 (19) numerze „Uśmiechu” z 1933 r.). Pod koniec 1945 r. Morajne wrócił do Lublina, a razem z nim wróciło do miasta szczęście. Jak ustalił Adam Kopciowski, już w 1949 r. wyjechał jednak z rodziną do Wrocławia, szczęście zabierając prawdopodobnie ze sobą. Dawny rozdawca losów zmarł w 1951 r.
B7QxQGq. xxx12076gu.pages.dev/36xxx12076gu.pages.dev/254xxx12076gu.pages.dev/325xxx12076gu.pages.dev/258xxx12076gu.pages.dev/310xxx12076gu.pages.dev/270xxx12076gu.pages.dev/187xxx12076gu.pages.dev/317xxx12076gu.pages.dev/255
pomyslna okolicznosc usmiech fortuny